
Oktawia Galbierska, „ŹRÓDŁO”
Problemy z wodą zaczęły się kilka miesięcy temu. Nie wiedzieć czemu,
z kranu, zamiast przejrzystej i nadającej się do spożycia cieczy, płynęła brunatna
struga. Zarówno jej kolor (jak i zapach) nie zachęcał mieszkańców drewnianego
domu do picia. Na szczęście pojawiło się rozwiązanie. Na jednym z wielu dolnośląskich
pól, pomiędzy niewielkimi krzakami, odkryto źródło. Nie było jakieś
niezwykłe – w małej niecce ktoś zamocował kawałek pomarańczowej rury (takiej
kanalizacyjnej), nad symbolicznym strumyczkiem położono kawałek deski
i już – tłumy zaczęły napierać. No bo to woda czysta, zdrowa, w ogóle lepsza, niż
ta ze studni. A już na pewno niż ta w plastikowych butelkach z „biedry”.
Tłumy napierały, a ich napieranie było całkiem ostentacyjne. Tak ostentacyjne,
że pole, które oddzielało źródło od drogi dojazdowej, szybko zamieniło
się w Błotnistą Aleję Poległych Kierowców. Ale komu chciałoby się iść czterysta
metrów, schylać, napełniać, zakręcać, a potem wracać z ciężarem pięciolitrowych
baniaków w rękach do samochodu? Nikomu. Chyba, że ktoś miał dzieci –
wtedy można zgarnąć leni, którzy i tak nie odrabiają lekcji i kazać im kursować:
źródło–auto, źródło–auto. Mimo sporego zainteresowania okolicznej ludności
wiejskiej, źródło nie przestawało wypływać.
Szybko okazało się, że jarzynowa ugotowana na wodzie ze źródła smakuje
lepiej, niż przez ostatnie dwadzieścia lat. Herbata zrobiła się taka jakaś bardziej
intensywna. A skóra po szybkim obmyciu w balii (tak, tam są balie!) – aksamitna
jak w reklamie Dove. Nie dziw więc, że nawet po uporaniu się z zanieczyszczoną
studnią, która była przyczyną brudnej wody w kranie, moi znajomi
postanowili wciąż dowozić dar natury ze źródła.
Akurat spędzałam u nich ferie, kiedy Ewa wylała ostatnie krople wody
z baniaka i zaproponowała mi wyprawę po nową dostawę. Droga nie była zbyt
długa. Na Dolnym Śląsku nie ma zbyt dużych odległości – wszędzie o rzut
beretem. Nawet, jeśli trzeba odbyć daleką wyprawę, na sto procent po drodze
mieszka ktoś z rodziny, u kogo można się zatrzymać i odpocząć, a od niego
to już tylko kawałek do celu. I tak, żabimi skokami, od wioski do miasteczka,
od Świeradowa go Gryfowa, od Lubania do Złotoryi, od Lwówka Śląskiego do
Wrocławia, można zwiedzić całe województwo. (Niezwykle zresztą urokliwe,
ale nie będę się tu nad tym rozwlekać).
Jechałyśmy do rodzinnej miejscowości Ewy, toteż, przy okazji, miałyśmy
wstąpić do jej stryjenki po różne produkty, które na półkach w dyskontach
oznaczone byłyby napisem „bio” lub „eco”. Ta część wycieczki interesowała
mnie najbardziej, gdyż przez kilka lat regularnych odwiedzin w domu mych
znajomych o stryjence słyszałam wiele. Niestety nie pamiętam jej imienia.
A dla tych, którzy nie wiedzą – stryjenka
tam to żona brata matki lub ojca, czyli po prostu ciocia. Nasza stryjenka
świetnie orientowała się w koligacjach swojej rodziny. Kto z kim i przeciw
komu, kogo wydać za mąż, a kogo przeprowadzić – stryjenka siedziała i rozmyślała,
jak uczynić świat lepszym. Na myśleniu się jednak nie kończyło. Cytując
Ewę – „stryjenka lubiła układać ludziom życie”.
Na przykład ułożyła życie siostrze Ewy, Wandzie. Wiedziała, że daleki
krewny jej dalekiej krewnej przebywa w Niemczech i nie może sobie znaleźć
żony, więc zaprosiła go do siebie. I, zupełnie oficjalnie, nie kryjąc swych zamiarów,
przyprowadziła go do Wandy oświadczając, że będą świetnym małżeństwem
i powinni się jak najszybciej pobrać. Potencjalna panna młoda opierała
się, bo czasy swatek dawno minęły. Ku ogólnemu zaskoczeniu, wybranek stryjenki
pojawił się w Polsce po raz drugi – na swoim ślubie z Wandą. Dodam, że
przez ponad dwadzieścia lat tworzyli zgodne małżeństwo, wychowali czworo
dzieci i dopiero śmierć ich rozłączyła.
Po tej oraz innych opowieściach Ewy wyobrażałam sobie stryjenkę jako
starą matronę, przesyłającą za pośrednictwem umęczonych kurierów swoje
postanowienia i zalecenia dla całej rodziny. Byłam przekonana, że czas spędza
na drewnianym tronie, wpatrując się w gigantyczne drzewo genealogiczne
oznaczone mnóstwem symboli, które tylko ona potrafiła rozszyfrować. Caryca
Stryjenka.
Zatrzymałyśmy się przed wielkim, szarym domem. Przeszedł mnie lekki
dreszcz emocji. Do ciemnego i przyozdobionego kurzem korytarza weszłyśmy
bez pukania. Na jego końcu majaczyło jasne światło kuchni. Już zaraz, już zaraz,
pomyślałam.
Kuchnia była ogromna i prostokątna. Stanęłam w drzwiach i zobaczyłam
meblościankę skleconą z przeróżnych szafek, gigantyczną lodówkę oraz dwa
elektryczne piecyki – stary i nowy. Po drugiej stronie znajdowały się trzy stopnie
prowadzące do jakiegoś pomieszczenia, a obok nich jasny i przepastny piec
kaflowy – zapewne w takim Baba Jaga chciała upiec Jasia i Małgosię. Naprzeciw
meblościanki stał stół i przy jego krótszym boku siedziała Ona. Jedną ręką
podpierała głowę, druga spoczywała na klasycznym babcinym fartuchu, takim
niebieskim w drobne kwiatki. Włosy stryjenki, oślepiające bielą, okalały pełną,
łagodną i nieznacznie pomarszczoną twarz. Największym zaskoczeniem były
oczy – wyraziste, ciemne i dobrotliwie błyszczące. Pulchne policzki prosiły się,
żeby je pogłaskać, a malinowe usta szykowały się do wypowiedzenia pierwszych
słów.
– A kto to? – Po każdym wyrazie stryjenka robiła pauzę i dopiero po chwili
zorientowałam się, że to starcza przypadłość.
– Nikt z rodziny, niech stryjenka siedzi. – Uspokoiła ją Ewa.
Aha, a jednak coś z moich wyobrażeń się zgadza – pomyślałam – na pewno
zastanawiała się, jakim cudem nie ma mnie na drzewie genealogicznym.
– Dzień dobry. – Uśmiechnęłam się, ale tuż po wypowiedzi Ewy przestałam
być jakimkolwiek obiektem zainteresowania.
Przy stole siedziała jeszcze jedna osoba. Można ją opisać jako przeciwieństwo
stryjenki – ostre zmarszczki, krótkie, ciemne i odstające włosy oraz oczy
gołębia. Jej synowa. Istota ta szybko podeszła do lodówki i wyciągnęła z niej
pojemnik z masłem.
– Ale ja chciałam tylko 250 gram – powiedziała Ewa.
– Pół kilo dostaniesz, 250 to za mało – rzekła synowa.
– Podzielisz sobie i zamrozisz – dopowiedziała stryjenka – sześć złotych.
Moja znajoma wysupłała drobne z torebki mówiąc przy tym, że zmierzamy
do źródła.
– Oj, to się zdziwisz, zdziwisz się bardzo – złowieszczo rozpoczęła synowa.
– Oj tak, co się porobiło… – dodała jej teściowa.
– Czemu? Co się stało?
– Stasiek Henryków zasieki postawił! Przeszkadzało mu, że ludzie przychodzili…
– Kontynuowała młodsza z pań.
– Dlaczego Stasiek Henryków?
– Bo to jego pole – odparła staruszka.
– Ale wcześniej stryjenka mówiła, że Jadźki Wieśkowej?
– A bo wszyscy tak myśleli, ale się okazało, że jednak Staśka. I zabarykadował
tam wszystko.
– To może jednak nie pojedziemy…
– Jeździe jedźcie. – Zachęcała seniorka rodu. – Nagimnastykować się trzeba,
ale dojść można… Żeby tak ludziom dostępu do wody bronić…
– No właśnie, no właśnie! Ja bym tak nie mogła, a ty? – Synowa spojrzała
na stryjenkę.
– Nie, ja nie.
– Ja też nie.
– Ale skoro to jego pole, a ludzie niszczyli? Przecież bez tej wody da się
obyć, nie ma żadnej klęski żywiołowej… – Ewa broniła Staśka Henrykowego.
– A weź! – Niecierpliwiła się synowa. – Tak odciąć! Tak zabarykadować!
A bo to jego? Tam wybiło, ale dla wszystkich, a nie, że jego! Ja bym ludziom
dostępu do wody nie broniła, nie mogłabym…
– Tak tak, tak nie można – kiwała głową stryjenka.
Ewa postanowiła nie kontynuować kontrowersyjnego tematu, więc pożegnałyśmy
się i wróciłyśmy do samochodu.
Chęć zobaczenia fortyfikacji okołoźródłowych (z mojej strony) oraz posiadania
wody (ze strony Ewy) spowodowała, że pojechałyśmy na pole Staśka
Henrykowego. Cóż, barykada – choć to i tak zbyt mocne słowo – faktycznie tam
stała. Konkretnie był to drewniany szlaban, często spotykany w podczas górskich
wycieczek, kiedy człowiek chce odpocząć i o coś się oprzeć, lub gdy zbliża
się do niebezpiecznej granicy z urwiskiem. Przejście na drugą stronę zapory zajęło
nam pięć sekund – trzeba było się schylić, więc faktycznie, gimnastyka jak
ta lala. Przez pierwszych kilka chwil rozglądałam się w poszukiwaniu pędzącego
w naszą stronę osobnika z widłami, ale na polu panowała głucha cisza. Po
drodze do celu wspólnie z Ewą ustaliłyśmy, że właściciel ziemi postąpił słusznie,
blokując dojazd dla samochodów – spora część pola została zniszczona i przypominała
arenę do walk błotnych. Bez większych przeszkód dotarłyśmy do źródła,
będącego przyczyną wątpliwych oskarżeń wobec Staśka Henrykowego.
Droga do domu zajęła nam kilka minut, bo, wiadomo – to rzut beretem.
Poznań, 9.03.2015

