
Żółty tulipan, rozdział 4
– Słuchaj a może on kłamie?
– Jeśli tak, to nieźle mu to wychodzi.
Bent z Watsonem stali na policyjnym parkingu, co jakiś czas zaciągając się papierosami i wydmuchując w powietrze stróżki tytoniowego dymu. Lekki wiatr, co chwilę rozwiewał te białe kłęby tworząc z nich bladą mgiełkę, która powoli zaczęła unosić się nad placem. Jack wbił wzrok w ciemne kałuże na parkingowym asfalcie i zaciągnął się chłodnym powietrzem wieczoru.
– Jakoś nie ufam temu gościowi – powiedział Leonard, tonem, w którym dalej dało się wyczuć urazę z powodu ciosu łopatą.
– Wiem… – odparł Watson – ja też nie. Ale to, co mówi łączy się w logiczną całość. Właściwie potwierdził to, co powiedziała żona Wayne’a. Może jak go tu zatrzymacie przez kilka dni to coś jeszcze powie.
– No… raczej nie – Leonard wyrzucił papierosa na ziemię i przydeptał go nogą. – Rozmawiałem z kapitanem. Musimy go wypuścić.
– A niech to… – Jack wydmuchał kolejny obłok dymu i pomyślał, że mógł się tego spodziewać. Policja nie może przetrzymywać osób, jeśli nie ma dowodów na popełnienie jakiegoś przestępstwa.
– Wiesz…. – powiedział Leonard – weszliśmy na jego teren bez nakazu, celowaliśmy nabitą bronią… kurde to nie było zbyt rozważne.
– Nie musisz mi mówić… – przyznał Watson, – ale widziałeś co zrobił z tamtym facetem. Roztrzaskał mu głowę. A Twój bok? Też nieźle oberwałeś, prawda?
– Gość twierdzi, że się tylko bronił… właściwie to jest sprytniejszy niż na to wygląda. Tak naprawdę to mógłby nas oskarżyć o najście i każdy sędzia przyznałby mu rację. Jak ja nie lubię takich dupków… – Leonard zacisnął ze złością zęby wykrzywiając usta w groźnym grymasie -… gdybym był z nim sam na sam to przestał by się tak głupio uśmiechać.
– Cholera… – Jack zaklął pod nosem i cisnął niedopałek papierosa o ziemię.
Gdy późnym wieczorem Watson wracał do domu, pogoda znów przybrała swoje najgorsze jesienne oblicze, przynosząc opady deszczu i gęstą mgłę. Pomimo że droga była całkiem pusta, stary ford ślimaczył się ostrożnie mijając każdy zamglony zakręt. Jack oderwał na chwilę myśli od monotonnej drogi i wrócił pamięcią do wczorajszego wieczoru, kiedy Veronika Wayne po raz pierwszy przekroczyła próg jego biura. Naprawdę współczuł tej dziewczynie i szczerze chciał jej pomóc. Ale jeśli miał był szczery sam ze sobą to nie spodziewał się takiego obrotu sprawy. Przypomniał sobie słowa, które wtedy do niej skierował – „może się trochę rozglądnę, popytam parę osób”.
– Tak… odezwał się głosik w jego głowie – sprawy potoczyły się trochę inaczej niż myślałeś, prawda? Jednak mimo wszystko postanowił że spróbuje wyjaśnić tą sprawę. Miał dziwne wrażenie, że Veronika Wayne została pozostawiona sama sobie i jeśli nikt jej nie pomoże to niedługo będzie miał okazję oglądać klepsydrę z jej nazwiskiem na murach tutejszego kościoła.
Zjechał z głównej drogi i skręcił w małe alejki podmiejskiego osiedla. Uliczki, które na co dzień były pełne bawiących się dzieci i spacerujących mieszkańców, teraz zupełnie nie przypominały owego uroczego miejsca w którym zwykł mieszkać. Puste chodniki spowijała gęsta mgła, osiedlowymi alejkami nie jechał żaden samochodu, a pośród domków zapanowała dziwna cisza jakby wszyscy mieszkańcy nagle gdzieś się wyprowadzili. Jedynym znakiem mówiącym, że wciąż mieszkają tu żywi ludzie były gdzieniegdzie pozapalane światła okien, ledwo widoczne w oparach mlecznej mgły. Stary ford nieco zwolnił i jeszcze raz skręcił w wąską alejkę, po czym zatrzymał się przed przytulnym domem z zaniedbanym ogrodem. Jack wysiadł z auta i od razu poczuł na ciele chłód nocnego powietrza. Otulił się więc płaszczem i ruszył w kierunku wejściowych drzwi swojego domu. Chociaż kilka razy był bliski wyrzucenia starego prochowca, teraz cieszył się, że tego nie zrobił. Pamiętał jak Miranda często powtarzała:
– Jack, wyrzuć ten stary prochowiec. Jest już wytarty i całkiem zniszczony. Kupisz sobie nowy.
Ale Jack był nieco staroświecki i często przywiązywał się do różnych rzeczy. W jego domu można było znaleźć sporo staroci, które niczemu nie służyły. A jednak trzymał je tylko dlatego, że kryła się za nimi jakaś historia, ciekawe wydarzenie z życia, albo tak jak prochowiec, było to coś co po prostu lubił.
Okazywał dziwną słabość do wszystkiego, co miało jakąś przeszłość. Bo jak sam mówił w tej przeszłości zawarta jest ukryta dusza, niepowtarzalne piękno, którego nie mają nowo kupione rzeczy. Zamyślony, otworzył drzwi i wszedł do swojego domu. W środku ściągnął płaszcz wieszając go niedbale na ściennym wieszaku.
– Tak… – pomyślał. – A więc spróbujmy pomóc tej dziewczynie. Chyba naprawdę nie miała się do kogo zwrócić, skoro przyszła aż do twojego biura. Poza tym potrzebujesz trochę pieniędzy…
– Aleś Ty przyziemny Jack… – skarcił samego siebie i podszedł do telefonu. Podniósł słuchawkę zastanawiając się czy nie jest już zbyt późno na rozmowę. Stwierdził, że jednak spróbuje i wyciągnął z kieszeni elegancką wizytówkę. Wykręcił numer, który na niej widniał a potem siadł na fotelu rozpinając pod szyją guzik niebieskiej koszuli.
– Słucham… – w słuchawce rozległ się męski głos, brzmiąc lekko wyniosłym tonem. – Rezydencja Wayne’ów. W czym mogę pomóc?
– Nazywam się Jack Watson. Czy mogę rozmawiać z Veroniką Wayne?
– Chwileczkę… – powiedział męski głos i na chwilę zamilkł. Po około trzydziestu sekundach w słuchawce odezwała się Veronika. – Tak, słucham?
– Witam Pani Wayne, tu Jack Watson.
– Ach Pan Watson… czy coś się stało? – zapytała z lekką nutą niepokoju.
– Nie, nie… to znaczy nic takiego. Rozmawiałem z Harrym Whitem, człowiekiem, o którym wspominał państwa ogrodnik.
– Tak, pamiętam. Ten, który ma plantację kwiatów poza miastem.
– Zgadza się. No więc, tak się złożyło że trafiłem z nim na komisariat policji, nie będę się wdawał w szczegóły jak do tego doszło. Ważne jest to, że próbowałem dowiedzieć się czy ostatnio ktoś kupował od niego tulipany. Muszę z przykrością stwierdzić, że chyba miała pani rację. Harry White przyznał, że sprzedał bukiet żółtych tulipanów pani mężowi.
– No cóż… – westchnęła Veronika trochę zawiedzonym głosem, – nie mogę powiedzieć żeby mnie to zaskoczyło. Chociaż miałam małą nadzieję, że jednak nie będzie miał z tym nic wspólnego.
– Niestety na razie wszystko wskazuje na to, że ma – przyznał Watson. – A teraz proszę mnie uważnie posłuchać. Musi pani obserwować swojego męża. Co robi, z kim rozmawia, jak się zachowuje, wszystko. Najmniejszy szczegół może podrzucić nam jakiś trop. Tylko proszę zachować dyskrecję. Nie może wiedzieć, że pani coś podejrzewa. To wszystko by zepsuło.
– Dobrze, ja…
– I jeszcze jedno… proszę na siebie uważać. Nie mogę zagwarantować pani bezpieczeństwa przez 24 godziny na dobę, ale postaram się mieć wszystko na oku. W razie gdyby działo się coś złego… niech pani od razu do mnie dzwoni. Nawet, jeśli miałby to być środek nocy.
Na moment w słuchawce zapanowała cisza a potem Veronika odezwała się głosem, w którym dało się usłyszeć subtelny ton wdzięczności.
– Dziękuje… dobrze wiedzieć, że mogę na kogoś liczyć. Od kiedy znalazłam ten list, wieczory które muszę spędzać w domu są dla mnie udręką. Gdy leżę w nocy na łóżku, sama, w ciemności, wtedy często mam wrażenie, że ktoś zaraz wejdzie i zadźga mnie ostrym nożem. Czasami boje się, że to może być mój mąż…
W słuchawce znów nastała cisza i Watson miał wrażenie, że dziewczyna uroniła kilka łez, chociaż nie mógł mieć pewności.
– Nie pozwolimy na to… – powiedział, chcąc ją trochę podnieść na duchu. – Wiem, że słowa to marne pocieszenie, ale…
– Słowa to to, czego teraz potrzebuję Panie Watson. Doceniam je tym bardziej, że płyną od kogoś, kogo poznałam dopiero wczoraj.
– Proszę się przespać Pani Wayne. Trochę odpocząć. To zawsze pomaga. Dam znać, jeśli dowiem się czegoś nowego.
Jack pożegnał się z Veroniką i odłożył słuchawkę. Opadł na oparcie fotela czując jak jego zmęczone oczy domagają się odpoczynku. Za oknem wciąż panowała gęsta mgła. Biała zawiesina przywarła do szyb sprawiając wrażenie jakby ktoś pomalował je jasną farbą.
– Dobrze, że nie muszę już nigdzie wychodzić – westchnął z ulgą i powoli zamknął oczy. Jego głowa ułożyła się wygodnie na oparciu fotela. Zdawało się, że tego wieczoru już nic nie może przeszkodzić mu w zapadnięciu w błogi sen. Nic oprócz….
Gdzieś obok jego głowy zabrzmiał sygnał domowego telefonu. Jack otworzył szeroko oczy i spojrzał na słuchawkę. Był przekonany, że dzwoni Veronika, aby powiedzieć o czymś, o czym zapomniała wspomnieć podczas ich rozmowy.
– Halo? – odebrał nieco sennym tonem.
– Pan Watson? – w telefonie odezwał się jakiś głos, który jednak z pewnością nie należał do Veroniki. Był niski, głęboki, i zdecydowanie męski. Jack niespokojnie poruszył się w fotelu.
– Tak, kto mówi?
– Panie Watson… – powiedział mężczyzna, – proszę mnie uważnie posłuchać. Nie znamy się, ale posiadam bardzo ważne informacje, o których jak sądzę, powinien pan wiedzieć.
Jack pomyślał, że nieznajomy który dzwoni o późnej porze i proponuje jakieś mgliste informację nie jest szczególnie wiarygodną osobą. Przez moment milczał a potem powoli powiedział:
– Przepraszam, ale jest już dość późno a ja nie mam pojęcia kim pan jest, więc….
– Informacje dotyczące Veroniki Wayne… – dodał pospiesznie mężczyzna. Po milczeniu z drugiej strony poznał, że udało mu się przyciągnąć uwagę rozmówcy.
– Skąd pan o tym wie…? Kim pan w ogóle jest?
– Nie teraz, nie przez telefon – odparł mężczyzna a w tonie jego głosu dało się wyczuć zdenerwowanie. – Nie ufam telefonom na tyle żeby teraz o tym mówić. Proponuję spotkanie w cztery oczy, co pan na to? Wtedy porozmawiamy.
– Ale…
– Obiecuję, że nie będzie pan żałował. Być może uda mi się nieco rozjaśnić sprawę, którą aktualnie próbuje pan rozwiązać.
Mężczyzna wydawał się wiedzieć zdecydowanie więcej niż Jack mógł wcześniej sądzić. Pół minuty temu był przekonany, że ktoś robi sobie głupie żarty, teraz nie był już tego taki pewien. Pomimo iż pomysł spotkania z nieznajomym wydawał się niezwykle lekkomyślny, to jednak ciekawość Jacka wzięła nad nim górę.
– Dobrze, w takim razie może jutro… – zaproponował, wciąż nie do końca pewien czy dobrze robi zgadzając się na tą propozycję.
– Dziś Panie Watson… – mężczyzna znów przerwał naglącym głosem. – Za godzinę, w opuszczonej fabryce koło złomowiska samochodów. Mam nadzieje ze wie Pan gdzie to jest.
Teraz Jack poczuł się już całkiem zbity z tropu. – To czyste szaleństwo – pomyślał, patrząc na białą mgłę rozlewającą się niczym mleko za oknami domu. Na chwilę zamilkł, ściskając mocniej słuchawkę.
– Ona zginie Panie Watson… – powiedział cicho mężczyzna. Nie wymienił imienia, ale Jack doskonale wiedział, o kim mówi. – Jeśli nikt jej nie pomoże, za kilka dni ktoś znajdzie jej zwłoki w obskurnym śmietniku albo na jakimś opuszczonym parkingu. Nie chce mieć tego na sumieniu. Mam nadzieję, że pan również nie.
– Na litość boską! Nawet nie wiem, kim pan jest! Dlaczego pan to robi?
– Do widzenia panie Watson – mężczyzna najwyraźniej nie miał zamiaru dłużej ciągnąć tej rozmowy. – Mam nadzieję, że się pan pojawi… – jego głos nagle umilkł a zaraz potem w słuchawce zabrzmiał dźwięk rozłączonego połączenia.
– Cholera… – mruknął ze złością Jack. Odłożył jednym ruchem słuchawkę i spojrzał na złowieszczą aurę, która panowała za oknem. – Ten facet chyba oszalał. Mam jechać na spotkanie z człowiekiem, którego nie widziałem na oczy i o którym kompletnie nic nie wiem? A na miejscu wysłuchać mętnych informacji, na które pewnie nie będzie miał żadnego potwierdzenia? Oczywiście, jeśli w ogóle się zjawi. Albo… – dodał głos w jego głowie – …jeśli nie wyciągnie broni i nie zastrzeli cię na miejscu…
Wzdłuż kręgosłupa przeszło go nieprzyjemne ukłucie niepokoju. Znał to uczucie doskonale. Pojawiało się zawsze wtedy, gdy lęk próbował ogarnąć jego ciało. Zamknął oczy i spróbował chwilę pomyśleć. Wyglądało na to, że sprawa Veroniki Wayne ma jakieś drugie dno, którego jeszcze nie potrafi zrozumieć. Zupełnie jakby czekało, aż ktoś ośmieli się je odkryć. Czy warto ryzykować i spotkać się z nieznajomym człowiekiem? Przed jego oczami pojawiła się scena, która wczoraj miała miejsce w biurze kamienicy. Veronika Wayne siedzi po przeciwnej stronie biurka, unosi głowę i patrzy na niego wilgotnymi oczami – Panie Watson, bardzo proszę… nie mam się do kogo zwrócić… Kilka łez spływa bezradnie po jej policzku.
Jack otrząsnął się z tych myśli i otworzył szeroko oczy.
– Niech to szlag… – pomyślał, – dlaczego musisz być tak cholernie urocza…
Trochę zły na siebie, wstał z fotela, i skierował kroki w stronę kuchni. Gdy wszedł do środka, odkręcił kran a potem ochlapał twarz zimną wodą. Przyjemny chłód spływających po policzkach kropli sprawił, że senność chwilowo usunęła się na dalszy plan. Spojrzał przez zamglone okno i trochę wbrew rozsądkowi, postanowił udać się na spotkanie z nieznajomym mężczyzną. Nawet, jeśli miałby przez to zaryzykować własne życie.
Pięćdziesiąt minut później Watson zaopatrzony w swój sześcio-strzałowy rewolwer dotarł do terenu złomowiska, które sąsiadowało z budynkiem opuszczonej fabryki. Żeby do niej dotrzeć, należało przejechać przez duży plac pełen zdezelowanych wraków, które stały w rdzewiejących skupiskach, gotowe aby wkrótce trafić w paszczę olbrzymiej zgniatarki. Późnym wieczorem, cały teren jawił się jako pozbawione życia odludzie i do Jacka coraz bardziej zaczęła docierać świadomość, że jest tu zupełnie sam. W razie kłopotów będzie zdany wyłącznie na siebie a szanse na otrzymanie jakiejś pomocy są praktycznie równe zeru. Był pewien, że gdyby po okolicy rozniósł się wystrzał pistoletu, to oprócz kilku spłoszonych zwierząt nikt by go nie usłyszał. Z tą ponurą myślą minął podniszczone ogrodzenie ze stali i wjechał na teren złomowiska. Czujnie rozejrzał się na wszystkie strony, uświadamiając sobie, że jego wyobraźnia znów płata mu figla, dochodząc do słowa w najbardziej nieodpowiednich momentach. O tej porze całe miejsce wyglądało złowieszczo i bardzo nierealnie. Przypominało wielkie cmentarzysko dla samochodów, na którym stare trupy czekają w kolejce, aby trafić pod ostateczny sąd prasy do metalu.
Spowite rdzą wraki wyłaniały się powoli z oparów mgły, strasząc co chwilę swoimi zrujnowanymi szkieletami. Niektóre nie miały masek, inne dachów a ich powybijane reflektory przywodziły na myśl wielkie ślepia obserwujące złowieszczo Watsona jakby był intruzem, który bez pozwolenia wtargnął na ich złomowisko. Na moment jego wyobraźnia podrzuciła mu do głowy złowrogie obrazy, ożywiając rzeczywistość na swój własny sposób. Otwarte maski zamieniły się w rozwarte paszcze stalowych potworów, spragnione i wygłodniałe, szykujące się po długim dniu do soczystego posiłku. Jack oderwał wzrok od dziesiątek wlepionych w niego reflektorów i szybko otrząsnął się z tych niepokojących myśli. Trochę bojąc się wytworów własnej wyobraźni, poczuł jak jego noga mocniej dociska pedał gazu. Stary ford od razu przyspieszył, zostawiając w tyle wraki stalowych straszydeł.
Stara fabryka mieściła się tuż obok złomowiska, praktycznie sąsiadując z nim płot w płot. Był to duży betonowy moloch, którego właściciel jakiś czas temu zbankrutował pozostawiając budynek w zupełnej ruinie z powybijanymi oknami i obdartymi ścianami. Na niektórych z nich początkujący graficiarze z okolicy stworzyli mniej lub bardziej udane dzieła przedstawiające ludzkie twarze i buntownicze młodzieżowe hasła. Jack stwierdził, że wysprejowane farbą malunki podobają mu się bardziej niż szarość obdartych murów. Powoli podjechał pod główne wejście i wyłączył silnik. Bez świateł samochodowych reflektorów, opuszczony budynek sprawiał jeszcze bardziej ponure wrażenie, utwierdzając Watsona w przekonaniu, że to, co robi jest szczytem lekkomyślności. Ostrożnie uchylił drzwi forda i stanął przed mrocznym budynkiem fabryki. Gdzieś w oddali rozniosło się ujadanie bezpańskiego psa, który zapewne wyruszył na nocną włóczęgę w poszukiwaniu resztek jedzenia. Watson przez chwilę stał wsłuchując się w odgłosy zwierzęcia a potem ruszył w stronę stalowych drzwi fabryki. Łańcuch, który je zabezpieczał leżał luźno na ziemi, więc bez większych przeszkód dostał się do środka. Wewnątrz panowały zupełne ciemności, ale przez uchylne okna w dachu wpadała blada poświata księżyca rozświetlając na ziemi kilka jasnych prostokątów. Jack przez chwilę stał niepewnie w miejscu a potem ruszył przed siebie starając się wypatrzyć najmniejszy ślad czyjejś obecności. Odgłos jego kroków odbił się echem po wielkich fabrycznych przestrzeniach, ale nigdzie nie było śladu po tajemniczym mężczyźnie, z którym miał się tu spotkać. Gdy zrobił parę następnych kroków nieomal podskoczył z przerażenia, bo spod jego nóg czmychnęło kilka piszczących szczurów i zniknęło pośród czeluści mrocznej fabryki. Jack wziął kilka głębokich wdechów postanawiając sobie, że lepiej będzie, jeśli teraz zawróci. Przynajmniej dopóki jeszcze żyje. I właśnie wtedy za jednym z betonowych filarów coś się poruszyło, zarys jakiejś postaci, która obserwowała go z ciemności. Jack odruchowo sięgnął do kieszeni płaszcza i położył drżącą rękę na kolbie rewolweru.
– To nie będzie potrzebne, panie Watson – odezwał się głos i zza filara wyłonił się starszy mężczyzna o nieco zmęczonej twarzy. Miał na oko jakieś sześćdziesiąt lat, siwe włosy zaczesane do tyłu a na sobie ciemny płaszcz sięgający za kolana.
– Cieszę się, że jednak zdecydował się pan zjawić – powiedział niskim głosem, w którym jednak dało się wyczuć zdenerwowanie.
– Tak – odrzekł Jack wciąż trzymając rękę w kieszeni prochowca, – ale lepiej żeby miał pan dobry powód, bo jest środek nocy a mgła tak gęsta, że prawie nie widać drogi. Chyba należą mi się wyjaśnienia.
– Ależ oczywiście – zgodził się mężczyzna i podszedł nieco bliżej. – Proszę wybaczyć to okropne miejsce, ale nie mogłem pozwolić żeby ktoś nas zobaczył.
– Dlaczego?
– Ponieważ gdyby ktoś wiedział że rozmawiamy, bylibyśmy martwi panie Watson.
Jack zmierzył mężczyznę podejrzliwym spojrzeniem nie do końca wiedząc, o co chodzi temu człowiekowi.
– Nie bardzo rozumiem – zaczął po krótkiej chwili milczenia, – kim pan w ogóle jest? Czego pan ode mnie chce?
– W tym momencie to nieistotne kim jestem. Istotne jest to, że wplątał się pan w intrygę, która może się bardzo źle skończyć. Dla pana i dla Veroniki Wayne.
– Skąd pan zna Veronike?
– To również nieistotne…
– …na litość boską – przerwał mu niecierpliwie Watson, – przyjechałem tu żeby się czegoś dowiedzieć. Mówił pan, że ma jakieś informacje.
– I tak jest. Ale proszę zrozumieć, im pan mniej o mnie wie tym lepiej. W ogóle nie powinniśmy ze sobą rozmawiać. Zrobiłem wyjątek ze względu na powagę sytuacji. A teraz proszę posłuchać… – mężczyzna zrobił krok do przodu i wszedł w plamę księżycowego światła, która rozjaśniła zmarszczki na jego zmęczonej twarzy. – Sprawa, której się pan podjął, nie jest tym, czym się z pozoru wydaje. Oczywiście nie mógł pan o tym wiedzieć. Ja też do końca nie jestem pewien wszystkich faktów. Ale być może przyda się panu pewien trop – czwarty kwietnia 2009 roku.
– Słucham? – zapytał zaskoczony Watson.
– Ta data… – odrzekł mężczyzna – myślę, że powinna coś panu mówić.
Jack był pewien, że ta data zupełnie nic mu nie mówi.
Nawet on sam nie był pewien co wtedy robił, a człowiek który stał przed nim wymagał aby przypomniał sobie jakieś nieznane wydarzenie z przeszłości.
– Proszę wybaczyć – odrzekł Jack – ale zupełnie nie wiem o czym pan mówi.
– Panie Watson – głos mężczyzny stał się teraz dużo bardziej stanowczy, – proszę się skupić, to nie jest zabawa. Ryzykuje życie zjawiając się tutaj. Dałem panu trop. Proszę za nim podążać a przekona się pan jak mętna jest sprawa, którą się pan zajmuje.
Jack stał przez moment w milczeniu wpatrując się w piwne oczy starszego mężczyzny.
– Tylko data? – zapytał po chwili. – Przyjechałem tu żeby usłyszeć tylko to?
– To aż nadto informacji – odparł mężczyzna już nieco spokojniejszym
tonem. – W zupełności panu wystarczy.
– Do jasne cholery! – syknął Watson, – Po co te tajemnice? Dlaczego nie może pan powiedzieć niczego wprost?
– Ponieważ mogę się narazić bardzo wpływowym ludziom! – warknął mężczyzna. – Ponieważ ktoś może wiedzieć o naszym spotkaniu i właśnie w tej chwili ukrywać się, próbując podsłuchać o czym rozmawiamy. Jest pan pewien, że nikt pana nie śledził?
Watson rozejrzał się na boki jakby spodziewał się zobaczyć jakąś obcą twarz czającą się w ciemności.
– Oczywiście że jestem pewien…
– A ja nie… – odparł mężczyzna. – I radzę żeby pan też nie był. Ostrożności nigdy za wiele… a teraz proszę wybaczyć. Powiedziałem, co wiem. Nie ryzykujmy, że ktoś nas tu zobaczy – potem obrócił się na pięcie i powoli ruszył w głąb mrocznych hal.
– Chwileczkę… – zatrzymał go Watson. – Dlaczego pan mi to mówi? Jaki ma pan w tym cel?
Mężczyzna na chwilę przystanął i obejrzał się przez ramię.
– Powiedzmy, że mam dość fałszu i zakłamania, które nas otaczają. A poza tym – ściszył nieco głos – chciałbym odkupić swoje winy. Po tych słowach odwrócił głowę i ruszył dalej przed siebie.
– Co to znaczy? – krzyknął za nim Watson.
Ale było już za późno. Mężczyzna odszedł, znikając w czeluściach wielkiej fabryki. Jack nawet nie pomyślał żeby pójść za tajemniczym człowiekiem. Głucha przestrzeń wielkich hal sprawiała, że po całym ciele przeszły go nieprzyjemne ciarki. Czym prędzej ruszył w przeciwnym kierunku starając się przejrzeć otaczające go ciemności. Teraz miał wrażenie, że w każdym mrocznym kącie czai się jakaś postać, zadowolona z faktu, że udało się jej podsłuchać rozmowę z nieznajomym mężczyzną. Przyspieszył trochę kroku, aż w końcu dotarł do stalowych drzwi i wyszedł na zewnątrz. Gdy zapalił silnik forda, jeszcze raz spojrzał przez ramię, aby upewnić się, że nikt go nie śledzi. Był sam, ale to wcale go nie uspokoiło. Słowa mężczyzny wciąż złowrogo dźwięczały w jego uszach.
Gdy godzinę później stary ford sunął opustoszałą drogą w stronę miasta, głowa Jacka pękała od nawału rodzących się kolejno pytań: dlaczego mężczyzna go tutaj sprowadził? Co chciał mu powiedzieć? I co u licha znaczy ta data – czwarty kwietnia 2009 roku? Jadąc na spotkanie z tajemniczym człowiekiem liczył, że uzyska jakieś nowe informacje. Jednak nie dowiedział się nic więcej a wręcz przeciwnie, mętlik który panował w jego głowie zdawał się być jeszcze większy niż wcześniej. Gdy kilkadziesiąt minut później Watson wrócił do swojego mieszkania było już bardzo późno a domowy budzik wskazywał godzinę 1.16. Usiadł na kanapie, odchylił głowę do tyłu i wziął głęboki oddech. Dopiero teraz poczuł zmęczenie po stanowczo za długim dniu. Podniósł rękę i lekko przetarł nią piekące oczy. Pomyślał o Mirandzie, która zawsze w takich chwilach wiedziała czego mu trzeba. Wyobraził sobie, że żona stoi tuż za nim i ostrożnie kładzie ręce na jego ramionach. Jej ciepłe dłonie wślizgują się pod koszulę delikatnie zatapiając się w jego skórze. Powoli przesuwają się do przodu i do tyłu, dokładnie rozmasowując każdy napięty mięsień.
– O tak Kochanie… nie przestawaj – szepnął i zamknął oczy. Ogarnęło go błogie uczucie odprężenia tak przyjemne, że nawet nie wiedział, kiedy zapada w głęboki sen. Śniło mu się, że razem z Mirandą siedzą przy stole. Ona zalotnie zerka w jego stronę, jedną rękę opierając o policzek a drugą upijając łyk gorącej kawy. Jack opowiada dowcip, a ona głośno się śmieje ostrożnie odstawiając kubek. Wydaje się, że nigdy nie byli tak szczęśliwi. Ale nagle, coś dziwnego mąci ich błogi spokój.
Za oknami domu, zupełnie znikąd pojawiają się jacyś ludzie, ubrani na czarno i w dziwnych maskach. Jack widzi jak ich sylwetki przesuwają się na zewnątrz w promieniach przedpołudniowego słońca. Po chwili drzwi domu otwierają się z impetem i grupa mężczyzn wpada do środka.
Chwytają mocno Watsona a następnie przywiązują go do krzesła. Miranda krzyczy. Jeden z mężczyzn łapie ją za gardło ciągnąc brutalnie w swoją stronę. Dziewczyna odchyla się na krześle i jedną nogą przewraca stojący na stole kubek. Kawa rozlewa się po blacie, skapując powoli na podłogę…
– Nie! – krzyczy Jack, gdy ciemne postacie wyprowadzają Mirande z mieszkania.
– Nie – krzyczy jeszcze raz, ale ktoś uderza go mocno w głowę i traci przytomność. Zapada ciemność a sen na moment ustaje. Ale po chwili znów powraca. Jack jest teraz na zalanej deszczem ulicy. Biegnie przed siebie a ciemne postacie podążają tuż za nim. Odwraca głowę, jednak jest ich zbyt wiele. Nie zdoła uciec. Biegnie coraz szybciej, rozchlapując po drodze wielkie kałuże wody. Całkiem zdyszany skręcą w wąską uliczkę, w nadziei, że zgubi prześladowców. Ale alejka kończy się wysoką metalową siatką. To ślepy zaułek, z którego nie można uciec. Jack odwraca głowę a ciemne postacie nadbiegają otaczając go ze wszystkich stron. I znów sen się urywa a scena zmienia się na zupełnie inną. Jack siedzi teraz wygodnie w fotelu, rozciągając nogi i popijając lampkę czerwonego wina. Miranda stoi przy drewnianym sekretarzyku przeglądając jakieś papiery i segregując korespondencje.
– Kochanie… – odzywa się Jack odstawiając kieliszek, podasz mi gazetę?
Miranda spod sterty papierów wygrzebuje złożony egzemplarz i podaje mu do ręki. Jack rozkłada gazetę i niepewnie zerka na swoją żonę.
– Ale Kochanie… – odzywa się patrząc na wydrukowaną datę. – Ta gazeta jest nieaktualna.
– Nie, nie, na pewno jest dobra… – przekonuje go Miranda jakby zupełnie pewna, że ma racje.
– Ale…
– Zobacz… – kobieta chwyta gazetę i obraca w jego kierunku.
– Widzisz? – pyta przejętym głosem. – Czy widzisz? – Watson patrzy na główną stronę i datę, która tam widnieje: czwarty kwietnia 2009 r.
Nagle wszystko się rozmywa. Nastaje ciemność, zupełna pustka.
Watson niepewnie otworzył oczy a potem znów je zmrużył żeby ochronić się przed blaskiem jasnego światła. Poranne słońce wstało nad horyzontem i radośnie przebijało się przez odsłonięte okna, oświetlając promieniami całe wnętrze pokoju. Powoli usiadł na kanapie, oparł łokcie na kolanach i zanurzył głowę w drżących dłoniach. Spróbował przypomnieć sobie dziwny sen. Chciał przywołać go od samego początku żeby nie pominąć żadnego szczegółu. Wcześniej zdarzało się, że miewał sny o Mirandzie, ale ten był jakiś inny, bardziej intensywny. Po kilku chwilach wstał z kanapy, powlókł się w stronę łazienki i obmył twarz strugami zimnej wody. Chłodne uczucie na skórze przywróciło trzeźwość myślenia pomagając mu całkiem się rozbudzić. Spojrzał na swoje wilgotne odbicie w lustrze i stwierdził, że dziwny sen pojawił się nie bez powodu. Teraz już wiedział, co powinien zrobić.
