
Żółty tulipan, rozdział 3
Rozdział 3
Gdy samochód Watsona pędził wieczorem obrzeżami Anheim, niebo nad miastem zdążyła ogarnąć zupełna ciemność. I chociaż deszcz nie padał już od kilku godzin to w powietrzu dało się wyczuć wilgotną bryzę, która wypełniała płuca rześkim powietrzem. Ciemne chmury nadal wisiały nad miastem jakby groziły, że w każdej chwili mogą lunąć strugami gęstego deszczu.
– Czy to w ogóle działa? – Leonard nerwowo kręcił się w fotelu pasażera obracając gałką samochodowego radia. Od kilku minut próbował znaleźć jakąś stację, ale być może z powodu złej pogody, bez żadnego efektu.
– Działa, kiedy chce… – powiedział Jack i wcisnął pedał hamulca żeby zatrzymać forda na skrzyżowaniu. Światło na sygnalizatorze zmieniło się na czerwone, chociaż z żadnej strony nie jechał samochód. – No szybciej… – mruknął uderzając rytmicznie palcami o kierownice.
Leonardowi udało się w końcu złapać jakąś falę i po serii dziwnych trzasków z radia dobiegł głos spikera, który właśnie przedstawiał prognozę pogody:
– „ …w ostatnich dwóch dobach naprawdę mocno popadało. Musicie przyznać, że to była niezła ulewa. I chociaż teraz nie pada, to nie mam dobrych wieści. W ciągu najbliższych godzin deszcz powróci, więc nie zapomnijcie o parasolach i płaszczach. A teraz wasz ulubionych przebój – Pokochaj mnie na zabój ”.
Spiker umilkł a z głośników dobiegł kobiecy głos śpiewający w rytmie łzawej melodii: „Pokochaj mnie na zabój, przecież wiesz że Cię pragnę. Jesteś w moim sercu, nawet kiedy zasnę”.
– No, może być… – westchnął Leonard i opadł na oparcie fotela. – Więc co to za sprawa Jack? Nie wyciągałbyś mnie w chłodny wieczór, gdyby to nie było coś ważnego.
– Mówi Ci coś nazwisko Wayne? – światło zmieniło się na zielone i Watson nacisnął pedał gazu. Samochód ruszył z miejsca, wyjeżdżając energicznie ze skrzyżowania.
– Mieszkając w tym mieście trudno go nie znać – odparł Leonard. – Pierwsze, co mi przychodzi do głowy to ten bogacz, Tom Wayne. Tylko mi nie mów, że przyszedł do twojego biura…
– On nie. Jego żona.
– Naprawdę? – Bent lekko uniósł brwi. – Ta lalunia? Jak jej tam było… ?
– Veronika, ale nie jest tak powierzchowna, na jaką wygląda.
– No jasne… – Leonard uśmiechnął się pod nosem, – i czego chciała? Tacy jak ona chyba nie mają większych problemów.
– A jednak… ktoś zostawił jej list z pogróżkami, dziewczyna jest kłębkiem nerwów. A na dodatek razem z listem znalazła kwiat tulipana. Dziwne, co?
– Żartujesz? – Bent był wyraźnie zaskoczony. – Więc dlatego jedziemy do gościa, który hoduje kwiaty? Myślisz, że to on?
– Na razie nie wiem. Chcę z nim tylko porozmawiać, może się czegoś dowiemy.
– W porządku, niech ci będzie – Leonard odwrócił głowę i przykleił nos do bocznej szyby. Uliczne latarnie umykały na poboczu niczym zmieniające się klatki starego filmu.
– Jack…? – zapytał, gapiąc się w odbicia ich świateł na oknie, – zaraz będziemy mijać stację benzynową. Możesz się zatrzymać? Zapomniałem papierosów.
Watson oderwał wzrok od drogi i spojrzał na pobocze. Po prawej stronie wznosił kolorowy neon z napisem – „Otwarte 24 godziny na dobę”. Przez chwilę przeszedł go nieprzyjemny dreszcz. Ukłucie bolesnych wspomnień powróciło niczym złośliwa zmora, która przypomina o sobie w najbardziej nieoczekiwanych momentach. Zawahał się czy spróbować przezwyciężyć zmorę czy pozwolić jej sobą zawładnąć. Postanowił, że warto się jej przeciwstawić.
– W porządku… – westchnął głęboko – tylko się pospiesz. Od jakiegoś czasu nie lubię takich miejsc. Skręcił kierownicą i zatrzymał samochód na niewielkim parkingu niedaleko wejścia.
– Tylko nie odjeżdżaj – rzucił Bent kładąc rękę na klamce. – Mam nadzieję, że nie zwiejesz beze mnie. Potem wyszedł z forda zatrzaskując za sobą drzwi. Jack śledził jak jego postać wchodzi do budynku stacji i ustawia się na końcu kolejki do kasy. Bezwładnie oparł głowę o siedzenie próbując przezwyciężyć pokusę sięgnięcia po paczkę papierosów. Chociaż wiele razy obiecywał sobie, że rzuci palenie, to nigdy nie znalazł w sobie wystarczająco silnej woli żeby to zrobić. Tak to już jest, czasami człowiek musi i koniec.
– Jeśli do tej pory się nie udało, to już się nie uda – pomyślał sięgając do wewnętrznej kieszeni płaszcza. Przytknął papierosa do ust, zapalił go, a potem powoli wydmuchał dym przez otwarte okno. W radiu jakiś prezenter oznajmił, że minęła godzina 20-sta i zaprosił słuchaczy na wiadomości: „Dzisiaj głównym tematem jest duży karambol na drodze ekspresowej numer 4” – zabrzmiał poważny głos spikera. „Wiele osób jest poszkodowanych a kilka rannych. Wszelkie informacje można uzyskać pod numerem telefonu: 801 429 …” – ale w tym momencie audycja ucichła a radio wydało serię dźwięków jakby samo wyszukiwało stację. Dało się słyszeć kilka trzaśnięć a potem z głośnika dobiegł dziwnie zniekształcony głos, który powiedział: …Jack…
Watson natychmiast obrócił głowę i spojrzał na migające diody odbiornika. Był pewien, że się przesłyszał.
„ … wszystkie osoby chcące uzyskać szczegółowe informacje proszone są o kontakt z tym numerem telefonu… „ – w jednej chwili prezenter powrócił na antenę kontynuując program. Jack zastygł z szeroko otwartymi oczami trzymając w ręce zapalonego papierosa. Właśnie przed chwilą ktoś w radiu wypowiedział jego imię. Albo zdawało mu się, że ktoś to zrobił.
– Nie możliwe – pomyślał przysuwając papierosa bliżej ust. – Fiksujesz, bo brakuje ci towarzystwa – spróbował przekonać samego siebie. Zaciągnął się dymem i spojrzał na zachmurzone nocne niebo. Srebrny księżyc nieśmiało przebijał się przez grupę powoli wędrujących obłoków.
Jednak po chwili diody na radiu znów zamigotały w tajemniczy sposób. Z głośnika dobiegł szum jakby ktoś szukał fali a potem znów ten sam dziwny głos powiedział: …Watson… Ty…
– Co jest u diabła… – Jack wyrzucił papierosa przez okno i chwycił pokrętło radia. Nerwowo obracał nim raz w jedną, raz w drugą stronę mając nadzieję, że wszystko okaże się jakimś głupim żartem. Jednak słyszał to wyraźnie. Przed chwilą nie tylko ktoś wypowiedział jego imię, ale także wiedział jak się nazywa.
– Nie, nie, to niemożliwe – bąknął pod nosem szukając jakiejś stacji. – Całymi dniami tkwisz sam jak palec. Dlatego twój umysł podsuwa ci głosy, których nie powinieneś słyszeć. To było najbardziej racjonalne wytłumaczenie jednak nie przekonało go do końca.
Radio w końcu złapało falę i z głośników znów zabrzmiał głos miłego prezentera, który kończył przedstawiać wiadomości: „i pamiętajcie – oznajmił spiker, – tylko w naszej stacji usłyszycie najnowsze i najciekawsze informacje. Teraz zrobimy małą przerwę na reklamę, ale nigdzie nie odchodźcie, bo za chwilę wracamy”. Jacka z zamyślenia wyrwał nagły odgłos otwieranych drzwi:
– Hej widziałeś tego grubego gościa przede mną? – rzucił Leonard i nieporadnie wgramolił się do samochodu. – Myślałem, że coś mu zrobię. Zablokował całą kolejkę, bo wykłócał się z ekspedientką o jakiś sos do kanapki. Dobrze się czujesz? – zapytał w końcu widząc dziwną minę Watsona. – Wyglądasz jakbyś zobaczył ducha – zaśmiał się głośno i zamknął drzwi. Jacka jednak ten dowcip nie rozbawił.
Z poważną miną nachylił się w stronę Benta i spojrzał mu prosto w oczy.
– Leonard… czy na stacji mieli włączone radio?
– No tak, a co?
– Słyszałeś, co mówili?
– No zdaje się, że akurat leciały wiadomości. Było coś o karambolu…
– Nic więcej? – wszedł mu w słowo Watson. – Nie słyszałeś nic innego?
– A co niby miałem słyszeć, Jezu… Jack. Zaczynasz dziwnie gadać. Chyba naprawdę za dużo czasu spędzasz sam. Wiem, że jest Ci ciężko, od kiedy nie ma Mirandy, ale musisz żyć dalej, ruszyć do przodu. Może znajdź sobie jakąś miłą babkę i spróbuj zacząć od nowa, co?
– Daj spokój Leo… – Jack odwrócił głowę i złapał kierownicę, – już o tym rozmawialiśmy.
Stary ford wyjechał z parkingu i ruszył główną drogą w stronę uprawnych pól poza miastem. Watson ani raz nie wspomniał już o dźwiękach z radia ale czuł na sobie dyskretne spojrzenia Leonarda, więc postanowił zacząć jakiś bardziej przyziemny temat. Opowiedział mu dokładnie o wizycie Veroniki Wayne, o tajemniczym liście z pogróżkami a także o dzisiejszych odwiedzinach w rezydencji jej męża. Opisał ze szczegółami, czego się dowiedział, pomijając jednak incydent z lustrem. Jakoś nie sądził żeby przyjaciel przyjął to ze zrozumieniem, szczególnie po tym jak wypytywał go o audycje nadawaną w radiu.
– A więc Pani Wayne zaprosiła cię do swojej garderoby, tak? – zainteresował się Leonard zupełnie jakby chciał mu trochę podokuczać.
– Tak. Tam znalazła kartkę i kwiat tulipana. Liczyłem, że natknę się jeszcze na jakieś ślady.
– Widziałem ją kiedyś na zdjęciu w gazecie. Była ze swoim mężem na jakimś przyjęciu dla burżujów. Muszę przyznać że niezła z niej laska. Pewnie na żywo wygląda jeszcze lepiej, co?
– Jest ładna, owszem – odparł Jack nie mówiąc jednak do końca całej prawdy. Tak naprawdę wydawała mu się zjawiskowa i niezwykle pociągająca. Ciężko było mu się przyznać, że dziewczyna zaczynała robić z jego głową to, co piękna aktorka z głową niedoświadczonego nastolatka. Utkwiła w niej i nie chciała stamtąd wyjść.
– Ale muszę cię zaskoczyć – dodał, chcąc trochę sprostować obraz Veroniki. – Nie jest głupia jak niektóre kobiety żyjące na koszt bogatego męża. Miło się z nią rozmawiało i tak naprawdę to bardzo inteligentna dziewczyna.
– Nie wątpię… – powiedział Leonard a na jego twarzy zagościł tajemniczy uśmiech. Jack miał wrażenie, że przyjaciel chce coś jeszcze dodać, ale ten nic się nie odezwał tylko utkwił spojrzenie w przedniej szybie forda. Nawet, jeśli chciał jakoś skomentować jego wizytę u Pani Wayne, to zachował to dla siebie.
Dwadzieścia minut później udało im się dotrzeć na miejsce. Był to typowo pozamiejski teren położony na odludziu, gdzie oprócz rolników i plantatorów raczej nikt nie zaglądał. Dookoła rozciągały się wielkie połacie uprawnych pól, na których rosły kwiaty, krzewy a nawet ogromne łany zboża niknące gdzieś w oddali w ciemnościach nocy.
Jack zatrzymał samochód na poboczu drogi i zgasił silnik. Panowała tu bezkresna cisza. Żadnych odgłosów miasta, żadnych klaksonów czy dźwięków żyjących ludzi. Tylko granie świerszczy dochodzące gdzieś z wysokich traw rosnących po drugiej stronie jezdni. Okolica była spowita w mroku, bo przydrożne latarnie nie docierały w aż do tych rejonów.
– To tutaj? – zapytał Leonard wysiadając z auta.
– Na to wygląda – Jack zrobił to samo i rozejrzał się dookoła.
Plantacja Harry’ego White’a była dużym obszarem ziemi porośniętym w całości tulipanami, które sprawiały wrażenie jakby tworzyły kolorowy dywan z kwiatów. Ze wszystkich stron była odgrodzona metalową siatką, ciągnącą się dookoła niczym więzienne mury.
Na samym środku pola znajdowało się coś w rodzaju drewnianej szopy z kilkoma brudnymi oknami. Niewielka budowla stała pokracznie strasząc swoim zrujnowanym wyglądem.
– Chyba zastaliśmy faceta – powiedział cicho Bent zerkając przez dziury w siatce. Jack spojrzał w tamtą stronę i zobaczył, że w oknach chatki pali się światło, jednak z tej odległości trudno było dostrzec czy ktoś jej w środku.
– Tak, ale gdzie tu jest wejście? – zapytał, rozglądając się po wielkich polach kwiatów. Solidne ogrodzenie, przed którym stali, rozciągało się aż po sam koniec plantacji, otaczając ją szczelnie ze wszystkich stron. Położył ręce na siatce i spróbował nią szarpnąć. Metalowa konstrukcja zafalowała z charakterystycznym brzękiem, ale wyglądało na to, że jest mocno przytwierdzona do ziemi.
– No to… co robimy? – zapytał niepewnie Leonard spoglądając na twarz przyjaciela.
Jack ukląkł i przyjrzał się ogrodzeniu tuż przy ziemi. W jednym miejscu było lekko wygięte zupełnie jakby ktoś już tędy wchodził. Pomyślał że może uda im się tędy przejść.
– Idziemy… – powiedział zdecydowanym tonem.
Chwycił siatkę i szarpną ją od spodu. Materiał lekko się wygiął, ale na tyle żeby można było pod nim przejść. Obaj przecisnęli się z trudem na drugą stronę a potem ruszyli w kierunku samotnie stojącej chatki. Dookoła panowała zupełna cisza przerywana tylko cichym świszczeniem nocnego wiatru. Jack czuł jak jeden z chłodnych podmuchów uderza go w policzek a potem mierzwi jego włosy. Otaczające ich pola tulipanów kołysały się łagodnie przy każdym zrywie wiatru sprawiając złudzenie falującego morza kwiatów. Nagle gdzieś z boku znów mocniej zawiało i Jack poczuł jak Leonard ostrożnie chwyta go za ramię.
– Nie jest sam – usłyszał za sobą szept przyjaciela. Obaj lekko zniżyli głowy i spojrzeli na drewnianą chatę.
W jej oknach niespodziewanie pojawiły się dwie męskie postacie. Jedna i druga żywo gestykulowały rękoma, z czego można było wywnioskować, że mocno się o coś kłócą. Ta ożywiona dyskusja trwała jeszcze chwilę, gdy nagle jeden z mężczyzn chwycił coś, co przypominało dużą łopatę, zamachnął się i uderzył drugiego w głowę. Zraniona postać zachwiała się a potem z impetem upadła na podłogę.
– Co to miało być do cholery? – wyszeptał wyraźnie wstrząśnięty Leonard.
– Ten gość ma nie po kolei w głowie – powiedział Watson sięgając do wewnętrznej kieszeni płaszcza. Wyciągnął z niej rewolwer i zrobił kilka kroków do przodu. Ale właśnie w tym momencie gdzieś obok rozległ się trzepot skrzydeł i w jednej chwili stado spłoszonych wron z przeraźliwym skrzekiem podniosło się do lotu. Czarne ptaki wzleciały ku niebu robiąc przy tym hałas, który rozniósł się pogłosem po całej okolicy.
– Świetnie – mruknął Watson patrząc jak ciemna chmara niknie gdzieś na nieboskłonie, – teraz już wszyscy wiedzą, że tu jesteśmy.
– Cholera, nie ma go! – krzyknął Leonard.
Jack błyskawicznie odwrócił głowę i spojrzał w stronę chaty. Chociaż w środku wciąż paliło się światło, to mężczyzna, który jeszcze przed chwilą stał w oknie, teraz zapadł się pod ziemie.
Bent z Watsonem przestali dbać o pozory, wyprostowali się i co sił w nogach zaczęli biec przed siebie. Ich stopy przy każdym kroku deptały kolejne łodygi tulipanów zostawiając za sobą ścieżkę z poległych kwiatów. Im bardziej zbliżali się do świateł chaty tym mocniej czuli mocne uderzenia serca. Jack słyszał za sobą ciężki oddech Leonarda, który najwyraźniej ostatnio doświadczył zbyt dużo biurkowej pracy.
Gdy wpadli do środka, zastali tam tylko puste wnętrze i kilka zagraconych półek przy ścianie. Tuż obok piętrzyły się torby z nawozami, narzędzia ogrodnicze, a na samym środku leżał bezwładnie człowiek z krwawiąca raną głowy. Jack ukląkł przy mężczyźnie i chwycił go za nadgarstek. Pod swoimi palcami wyczuł delikatny puls. Pomyślał, że jeśli się pospieszą jeszcze mogą uratować człowiekowi życie.
– Musiał wyjść tamtędy… – Leonard wskazał ręką uchylone drzwi na tyłach chaty. Wyglądało na to, że ktoś w pospiechu właśnie przez nie uciekł. Zrobił ostrożnie kilka kroków w przód i powoli otworzył je na oścież.
– Chyba go nie…. ach….. – w jednej chwili zza drzwi wyskoczył mężczyzna i z obłędem w oczach zamachnął się łopatą. Bent zupełnie zaskoczony nawet nie zdążył zareagować – otrzymał cios w okolice biodra i osunął się na ziemie.
– Stój! – krzyknął Watson chwytając swój pistolet i celując w rozwścieczoną postać. Jednak na mężczyźnie nie zrobiło to żadnego wrażenia – rzucił łopatę i zaczął uciekać prosto przez niknące w mroku pola tulipanów.
– Cholera… – zaklął pod nosem Jack. Wybiegł na zewnątrz starając się nadążyć za uciekająca postacią, jednak ta oddalała się coraz bardziej, powoli zlewając się z panującą dookoła ciemnością.
– Stój! – krzyknął jeszcze raz, łapiąc z trudem oddech. Pomyślał, że jedyną rzeczą, która może teraz zadziałać jest argument siły.
Uniósł do góry broń i nacisnął spust. Przez pola kwiatów przetoczył się głuchy odgłos strzału. Mężczyzna musiał się wystraszyć, bo stanął i uniósł ręce do góry.
– No dobra, a teraz się odwróć, tylko powoli – Jack wyprostował dłoń i wycelował pistolet w sam środek jego głowy.
– Jack… – za jego plecami pojawił się obolały Leonard. Szedł powoli w ich kierunku trzymając się za obity bok. Wyglądało na to że nic mu nie jest.
– Wszystko wporządku?
– Tak… – odparł Leonard. – Ale ty dupku właśnie wpadłeś w poważne kłopoty.
Harry White spojrzał na niego i powoli opuścił ręce.
– Jeszcze zobaczymy, kto będzie miał kłopoty – wycedził przez zęby a jego twarz wykrzywił głupi uśmiech.
Gdy godzinę później znaleźli się na miejscowym komisariacie policji, Harry White nie stracił ani trochę ze swojej pewności siebie, a wręcz przeciwnie stał się jeszcze bardziej arogancki niż wcześniej.
– Dlaczego uderzyłeś tego człowieka, co?! – Bent z całej siły huknął ręką w blat stołu. White nawet nie mrugnął okiem tylko uśmiechnął się w głupi sposób.
– Nie spinaj się tak ważniaku – odparł patrząc Leonardowi prosto w oczy. – Uderzyłem go, bo wlazł na moją ziemię. Jesteś gliną, powinieneś to wiedzieć. Mam prawo się bronić, gdy ktoś naruszy teren mojej własności.
– I musiałeś mu pokiereszować twarz? A mnie, czemu uderzyłeś? – Leonard był naprawdę wściekły i najwyraźniej bardzo wziął do siebie to, że również otrzymał cios łopatą.
– Bo byłeś tak samo głupi i wlazłeś na moją plantacje nieproszony. Nie lubię niezapowiedzianych gości. Kapujesz?
– Ach tak?! – Bent przysunął swoją czerwoną twarz do twarzy White’a. – A może zasadzę ci kopniaka i wtedy przestaniesz się wymądrzać, co?
– Leonard… – stojący do tej pory z boku Watson uznał, że przyjaciela trochę poniosły nerwy. – Weszliśmy na twoją plantację, bo chcieliśmy zadać kilka pytań – Jack podszedł nieco bliżej i stanął przy stole. – Nie musiało się to tak skończyć gdybyś nie zaczął uciekać.
White prychnął pod nosem
– Dwóch kolesi wchodzi na moją ziemię i mierzy do mnie z pistoletu. Ciekawe, co ty byś zrobił. Ale gadaj, o co Ci chodzi.
Jack wyciągnął żółty kwiat tulipana i położył na stole.
– Mówi Ci to coś?
– Czy mi mówi?! Oszalałeś czy co? Widziałeś te rzędy kwiatów na plantacji? Myślisz, że same tam wyrosły? Zajmuje się sadzeniem kwiatów od 6 lat. Oczywiście, że wiem, co to jest – zakończył nerwowym tonem White.
– W takim razie może mi powiesz, dlaczego pewna kobieta znalazła ten kwiat razem z listem, w którym ktoś grozi jej śmiercią?
– Achhh… cóż za przenikliwość umysłu. Ktoś grozi kobiecie a wy od razu podejrzewacie hodowcę kwiatów. Mistrzowska dedukcja koleżko – White uśmiechnął pod nosem i kilka razy klasnął w ręce udając, że bije brawo.
– Posłuchaj dupku…– Leonard, którego White z każdą minutą irytował coraz bardziej, nachylił się nad stołem i spojrzał mu prosto w oczy, – czytałem twoje akta, nieźle kiedyś narozrabiałeś. Z taką przeszłością radzę Ci zacząć współpracować, bo inaczej będziesz miał duże kłopoty.
– Nie jestem głupi, bez nakazu nie mieliście prawa tam wchodzić. Ja to wiem i wy to wiecie. Jeśli złożę skargę to będziecie musieli się z tego gęsto tłumaczyć.
– Proszę bardzo… – dolna warga Leonarda zaczęła niebezpiecznie drżeć. – Myślisz, że jesteś taki cwany? Z takimi jak ty radziłem sobie nawet bez nakazu.
– Poruczniku… – drzwi pokoju uchyliły się i stanął w nich młody policjant z plikiem notatek w ręce. – Mogę pana na chwilę prosić?
Bent odsunął się od biurka i wziął głęboki oddech.
– Zaraz wracam… – rzucił do Watsona a potem wyszedł z pokoju.
Jack spojrzał w zuchwałą twarz Harry’ego White’a na której malowała się kpina i pewność siebie. Pomyślał, że być może, jeśli zastosuje nieco inne podejście to skłoni mężczyznę do współpracy. Przysunął sobie drugie krzesło i usiadł po przeciwnej stronie stołu.
– Koniec gierek Harry – zaczął zdecydowanym głosem. – Odpowiesz teraz na kilka ważnych pytań a być może policja jeszcze dzisiaj cię wypuści.
White kolejny raz prychnął jakby uznał to za puste słowa.
– Znasz nazwisko Wayne?
– Chodzi ci o Toma Wayne’a? Tego bogacza?
Jack kiwnął głową.
– Tak się składa, że znam. Czasem przyjeżdżał do mnie kupić trochę kwiatów, zazwyczaj brał duże bukiety. Pewnie dla tej swojej uroczej żonki. Naprawdę niezła z niej sztuka, daję słowo. Sprzedałbym całą plantację żeby móc z nią spędzić wieczór.
Watsona zaczął się zastanawiać czy jest ktoś, kto nie uważałby Veroniki Wayne za „niezłą sztukę”, ale w końcu uznał, że znalezienie takiej osoby wymagałoby sporo czasu.
– Więc kupił od ciebie ostatnio tulipany, tak? W jakim kolorze? Pewnie czerwone?
– Nie, koleżko… – odparł White. – Zazwyczaj były czerwone, ale kilka dni temu coś mu się pochrzaniło i zażyczył sobie tuzin żółtych. Nie wiem dlaczego. On nie powiedział a ja nie pytałem. Pewnie jego żonce znudziły się czerwone i żeby ją zaciągnąć do łóżka kupił coś innego. Ci bogacze mają nierówno pod sufitem, nawet nie próbuj ich zrozumieć.
Watson odchylił się do tyłu i na moment pogrążył we własnych myślach. A więc Tom Wayne kupił tuzin żółtych tulipanów… czy to wszystkiego nie wyjaśnia? Właściwie White potwierdził wszystkie obawy Veroniki – jej mąż staję się głównym podejrzanym. Ale za sam fakt kupienia tulipanów nikt nie będzie go mógł oskarżyć, dowody są zbyt słabe. Jedynym, co w tej chwili ma, to słowo prostego plantatora z kryminalną przeszłością, któremu żaden sąd nie da wiary. Jack westchnął i pomyślał, że Veronice Wayne naprawdę może grozić niebezpieczeństwo.

