Społeczeństwo

Obrazki z Ukrainy cz. 6

Tekst: Oktawia Galbierska

 

Wiosna

Wkroczyła niespodziewanie i bezczelnie, jakby myślała, że ktoś na nią tu czeka. I miała rację. W ciągu kilku dni pokazała prawdziwe oblicze ziemi, pozbawiając ją ton zalegającego śniegu i odsłaniając ścieżki w parku, jeziora, podwórka. (A także sporo śmieci.) Zima partyzancko zaatakowała półgodzinnym gradem, ale była to śmieszna próba ponownego przejęcia władzy. Rwący nurt Bugu, przebiśniegi śmiało zajmujące każdy wolny kawałek ziemi i koty wylegujące się na płotach dobitnie udowodniły, że wiosna zadomowiła się na Ukrainie.
Nagła zmiana pogody wszystkich ucieszyła. Na mapie miasta pojawiło się więcej kobiet pchających wózki, więcej młodzieży pijącej piwo na ławkach (tu też „wieczorami chłopcy wychodzą na ulicę/ szukają czegoś, co wypełni ich czas”), dzieci, które mają kanikuły (wakacje), dzięciołów, łasic i wiewiórek. Ludzie weszli do ogródków i zaczęli wzburzać ziemię, a jest to tu zajęcie powszechne i ważne (co sobie wyhodują, to później zjedzą), więc moi uczniowie już zapowiedzieli, że lekcje języka polskiego nie będą ich priorytetem w najbliższym czasie.
Wczoraj było ich całkiem sporo (w sensie: uczniów). Czytaliśmy wiersze polskich noblistów, bo nawet ja miałam już dosyć odmieniania rzeczowników. A uczestnicy zajęć są dumni, że znają dzieła takich ważnych postaci jak Miłosz i Szymborska. (Teraz uczą się ich na pamięć). Interpretacja utworów „wyszła” lepiej, niż się spodziewałam. Padały słowa i pomysły, które ani mi, ani moim znajomym z klasy czy studiów nigdy do głowy nie przyszły. Wszyscy byliśmy poruszeni. Nie obyło się oczywiście bez uśmiechu; nasza noblistka na końcu wiersza Dłoń umieściła wersy: żeby napisać Mein Kampf/ albo Chatkę Puchatka.
– A co to jest Chatkę Puchatka? – zapytał ktoś.
– Winni Puch! – odpowiedziała inna osoba.
– Co? U was to jest Winni Puch? Jak po angielsku?
– Tak!
– A jak ma na imię Puchatek? Kubuś, tak?
– Co? Nie! Winni Puch, to jest on!
– Jak to nie Kubuś?! Jak to Kubuś Puchatek nie jest Kubusiem? A osioł? Jak się nazywa osioł?…
– I-a! Osioł I-a!
***

Kilka dni temu dwie panie po 50tce, Luda i Maria, rozmawiały podczas jednoczesnego smażenia blinów (naleśników) i drylowania wiśni. Rozmowę rozpoczęła Luda, której mąż niedawno zakończył pracę i jest na pensji (= emeryturze).
– I tak pracuje, teraz ma świnie i się świniami zajmuje. Żeby ta pensja to były trzy tysiące, a nie tysiąc, to by nie trzeba było pracować.
-No, racja! Kiedyś tak przecież było… Człowiek był na pensji i nie pracował, a teraz… Ciągle trzeba.
– Komu to przeszkadzało?
– Właśnie, komu?… A komu przeszkadzało, jak dolar był za osiem hrywien?
– Da! Za osiem, a nie za trzydzieści…
– Zachciało się im rewolucji! To mają teraz rewolucje…
Z Ludą wybrałam się na basen, który mieści się w pobliskim sanatorium. Choć czasy świetności rzeczony obiekt ma za sobą, wciąż przyjeżdża tu sporo osób, aby się „likuwać” (leczyć). Basen oraz przynależąca do niego sauna są dostępne dla wszystkich i już za 30 hrywien (ok. 5zł.) można przez godzinę korzystać z ich uroków. A tych nie brakuje. Tuż po wejściu okazało się, że w prysznicach nie ma ciepłej wody. To czekamy. Po dziesięciu minutach pani z recepcji (która wpadła w wielkie zdumienie, gdy po podaniu mojego imienia i nazwiska tłumaczyłam, że otczestwa – nazwiska po ojcu, np. Anna Iwanowna = Anna, córka Iwana – nie posiadam, tak jak wszyscy Polacy) stwierdziła, że poleje nas ciepłą wodą z wiaderka. Tak też się stało.
Byłam najmłodszą uczestniczką wodnej terapii. Wiem, że miss świata, kraju czy dziury zabitej dechami to ja nie zostanę, ale dziewczyny – wierzcie mi – tu wyleczycie się ze wszystkich kompleksów. Szczególnie na basenie tudzież na plaży.
Likuwanie się na basenie oznacza bąbelki masujące ci plecy (a wydobywają się one z bardzo cienkiej i bardzo zardzewiałej rurki), huśtanie się na drążku zawieszonym nad wodą (takie coś, jak w cyrkach) lub – mój faworyt – ćwiczenie na nogi: siedzisz w rogu basenu, kończyny dolne kładziesz na ruchomej rączce pod wodą, do której jest doczepiona siatka; w siatce na powierzchni unosi się piłka; naciskasz nogami rączkę, żeby piłka się zanurzyła. Kolejny dowód na to, że potrzeba jest matką wynalazków.
W pewnym momencie jedna z pań zawołała do mnie:
– Dziewuszka, wy Wietnamka?
– Szczo (co)?
– Wy Wietnamka?
Cóż, z żadną Wietnamką nigdy nie miałam nic wspólnego, ale nie będę wnikała w cudze skojarzenia.
– Nie, ja z Polszczy.
Nad powierzchnią wody rozległ się gromki śmiech.
Po chwili okazało się, że „wietnamki” to tutejsza nazwa klapek, naszych „japonek”. Tak wygląda bariera językowa.
Przy wyjściu czekała na wszystkich gorąca, zielona herbata.
***
Pewnego dnia jechałam całkiem nowym Suzuki z moim całkiem nowym znajomym. Licznik wskazywał jakieś 130km/h, choć w obliczu okresowych braków asfaltu (który odszedł wraz z zimą) potrafił szybko zlikwidować zero z końca. Za szybą: las – pole – las. Nagle, na jakimś słupie, dostrzegłam coś na kształt kamery przemysłowej, skierowanej na drogę.
– Co to było? Kamera? – Zapytałam z nutką sceptycyzmu.
– No, kamera. Tam dalej jest policja i mają podgląd, jakby się coś działo, wypadek jakiś czy coś, to można potem zobaczyć.
– Uhm. A za prędkość też łapią?
– (uśmiech) Nie, to nie Polska. W Polsce więcej niż 50 nie pojedziesz, bo u was są te, no…
– Fotoradary.
– Właśnie. I ty więcej nie pojedziesz, bo płacisz. To po co tak jeździć, jak ty nie możesz jechać tak szybko, póki nie ma w tobie strachu? Na co tacy kierowcy są, jak oni więcej nie pojadą? Po co ci taka maszyna (samochód)?
Tak, granica własnego strachu – jedyna granica znana Ukraińcom, nie tylko w kwestii prowadzenia auta.

Ukraina
Wiosna na Ukrainie zdj. 1
Ukraina
Wiosna na Ukrainie zdj. 2
Ukraina
Wiosna na Ukrainie zdj. 3
Ukraina
Wiosna na Ukrainie zdj. 4