Społeczeństwo

Obrazki z Ukrainy cz. 3

Tekst: Oktawia Galbierska | Grafika: Katarzyna Ociepska |

 

Śmierci, gdzie jesteś śmierci?

Grzałam się po mszy przy kościelnym piecu, kiedy jedna z obecnych pań podeszła i wręczyła mi woreczek śniadaniowy wypełniony cukierkami. Spojrzałam niepewna na moją mówiącą po polsku towarzyszkę: „Bierz, to taka prośba o modlitwę, bo jeden parafianin zmarł”. Wzięłam więc woreczek, a moja dobrodziejka zmierzyła mnie mnie wzrokiem z góry na dół i dorzuciła jeszcze kilka foliówek. „Więcej modlitwy”, usłyszałam z boku. Muszę wyglądać na pobożną, pomyślałam, wciąż dziwiąc się temu zwyczajowi. Chwilę później dostałam zaproszenie na „obiad po zmarłym”. Stypa bez pogrzebu – dziwne. Ochoczo się zgodziłam.

W uroczystości brało udział około 20 osób. Zebraliśmy się w sali biesiadnej (w każdym razie w pomieszczeniu z uniwersalnym wystrojem na każdą okazję – wesela, urodziny, pogrzeby – wszystko w jednym). Syn zmarłego zapalił sporej wielkości świecę – coś jak gromnicę, która stała na osobnym miejscu na stojaku. Zasiedliśmy wzdłuż zastawionego stołu i jedna z parafianek (gdyż wśród gości znalazła się rodzina, parafianie i ja) zainicjowała zestaw modlitw za zmarłego: Ojcze nasz, Zdrowaś Maryjo, Świeć Panie. Następnie jedzenie. Dużo jedzenia. Zimną płytę na stole stanowiły: wędliny, sery, śledzie w śmietanie, marynowane grzyby, polędwica, galart, schabowe, owoce i coś, co wyglądało jak de volai’e, a okazało się być pączkami nadziewanymi pastą z żółtego groszku (przepyszne), stanowiącymi dodatek do obowiązkowego barszczu. Dania na ciepło pojawiały się na stole z zatrważającą regularnością: ziemniaki, bigos, gołąbki, pierogi, barszcz, naleśniki. Na koniec słodkości. Do picia: woda, wódka, wino, kisiel. Oczywiście wszystkiego należało spróbować. Wszystkiego. Ale, hola hola! Zanim rozpoczęliśmy ucztę, każdy wziął łyżkę i nabrał nią pszenicy w słodkim syropie, przygotowanej w osobnych salaterkach (jedna na kilka osób). Dopiero przełknięcie tego dziwu zapoczątkowało obiad (a właściwie wyżerkę). Niestety sens tej tradycji nie jest znany moim tutejszym towarzyszom. W pewnym momencie zapytałam siedzącą obok mnie Marię, kiedy to zmarł ów parafianin.

– Hm… to było jakoś w listopadzie albo grudniu… Na koniec listopada chyba.

Mamy luty. Przeprowadziłam szybki proces myślowy: na Ukrainie bieda – pewnie rodzina nie miała na stypę – przez te miesiące nazbierali i dlatego uroczystość jest dziś.

– W Polsce taki obiad mamy w ten sam dzień co pogrzeb – dopowiedziałam.

– Tak, u nas też tak jest. Potem osiem dni po pogrzebie i czterdzieści dni po pogrzebie, tak, jak dziś.

– I zawsze jest taki uroczysty? – Zdziwiłam się.

– Tak, zawsze.

– A dlaczego są aż trzy obiady?

– Nie wiem, tak po prostu jest. No, może być więcej: rok po pogrzebie, dwa lata, jak kto chce. Ale te trzy obowiązkowo.

To nie był koniec wrażeń w tamto popołudnie. Pod koniec imprezy syn zmarłego rozdał wszystkim zgromadzonym jednorazowe siateczki z kołoczem (kołaczem, pleciąką – zależy, z której części Polski jesteś) położonym na kuchennej ściereczce, cukierkami (już wiedziałam po co) i „cerkiewnymi” świeczkami (tymi żółtymi i cienkimi). Świeczki te zostały odpalone od wspomnianej na początku pseudo – gromnicy, po czym każdy wbijał je w kołacz. Zrobiłam to samo i obserwowałam, co się wydarzy. Ale nic się nie wydarzyło. Zadumali się wszyscy, patrząc w płomień. Jedna z babć zaczęła wykonywać obowiązkowe 33 znaki krzyża, każdorazowo pochylając się nad pieczywem. Cisza.

– Po co to? – szepnęłam do Marii.

– Nie wiem.

– A co teraz robimy?

– Nic – szepnęła Maria. – Może wiesz…. chleb, symbol życia, świeczka – świeć Panie nad jego duszą… – dodała po chwili.

Dumaliśmy dalej. Parafianka, która modliła się na początku, wstała, powiedziała kilka ciepłych słów o zmarłym (że był dobrym człowiekiem i chrześcijaninem, i że choć przez ostatni rok życia nie mógł przychodzić do kościoła, gdyż był przykuty do łóżka, zawsze, gdy go odwiedzała, rozmowę zaczynali wspólną modlitwą), po czym znów odmówiliśmy Ojcze nasz, Zdrowaś Mario i Świeć Panie.

To dopiero był koniec przygody w pewnej bardzo małej i mroźnej wiosce na środkowej Ukrainie 

***

Dwa dni później uczestniczyłam w pogrzebie (w innym miejscu). Trumna była obita materiałem, a ten przyozdobiony został falbankami i kokardkami (wszystko w jasnych odcieniach). Na wieku spoczywał, sporej wielkości, pozłacany, prawosławny krzyż. Uczestnicy nabożeństwa poruszali się w obfitej, kadzielnej mgle, którą grube mury kościoła przetrzymały jeszcze kilka dni. To była bardzo ładna uroczystość. Córka i wnuczka zmarłego śpiewały i – jak na ukraińskie warunki – przybyło sporo osób. „Przekupne” słodkości oczywiście dostałam. Obiad był dla rodziny, z późniejszych zrezygnowano (jak zaleca Kościół Rzymskokatolicki, gdyż w tym obrządku żegnaliśmy zmarłego).

Dziwił mnie tylko karawan (był to po prostu biały dostawczak) oraz tempo organizacji pochówku (denat wydał ostatnie tchnienie w niedzielę, a w poniedziałek wyruszył w ostatnią drogę); zapytałam o to znanego mi księdza.

– Szybko u was te pogrzeby.

– No, to zależy od tego, czy szybko dokumenty oddadzą rodzinie, czy będą kroić ciało, czy nie. Ale raczej nie kroją, przyjeżdżają do domu i martwy to martwy, od razu wypisują, zostawiają kwit i można robić pogrzeb.

– A zakłady pogrzebowe mają tak wolne terminy?

– Jakie zakłady? – Brwi rozmówcy uniosły się w górę.

– Pogrzebowe… no… takie, że zabierają ciało, myją, ubierają, obsługują pogrzeb…

– U nas takich nie ma! Może w większych miastach, Kijowie czy coś – odpowiedział, wciąż zdziwiony, ksiądz.

– Ale jak nie ma?! Przecież nikt zwłok w domu nie trzyma?!

– Trzyma!… – Brwi rozmówcy pokonały już prawie całą wysokość czoła. – Normalnie, jak w Polsce w latach 80-tych. Rodzina wszystko robi. Na cóż tu zakład pogrzebowy?….

Zaryzykowałam z ostatnim pytaniem:

– To dlatego karawan był biały i nieoznakowany, tak? To zwykły samochód był?

– Jaki karawan?…