
Zwycięskie wyjście moich przodków z pożaru wiśnickiego
Tekst: Julia Bijota | Grafika: Katarzyna Ociepska |
Podczas pożaru w Nowym Wiśniczu, około 3 lipca 1863 r. mój prapradziadek był strażnikiem zamku Kmitów i Lubomirskich. Nie znane jest jego imię, ponieważ minęło już wiele lat i prawie każdy zapomniał o jego walecznych czynach. Wówczas w pałacu znajdowało się wiele wspaniałości, które kusiły każdego wojownika. Trzeba było ich pilnować i ,,strzec ich jak oka w głowie’’. Jednym z takich skarbów był obraz namalowany przez Jana Matejkę. Przedstawiał walecznego Księcia Świętego Państwa Rzymskiego, czyli Stanisława Lubomirskiego. Akwarelowe dzieło autor złożył na potrzeby zamku, gdyż w tych czasach pałac bardzo podupadał w swoim rozwoju. Mój przodek wypełniał znakomicie swe zadanie i nigdy nie dopuścił do żadnej grabieży. Otrzymał także Order Honorowego Obywatela Wiśnickiej Ziemi. Sam był mieszkańcem Starego Wiśnicza i cenił bardzo jego dobra. Otóż pewnego słonecznego lipcowego popołudnia ludzie wyszli uradowani z kościoła p.w. Wniebowzięcia NMP w samym rynku pięknego miasteczka. Nikt nie pomyślał, że coś złego może się stać tego dnia. Byli zachwyceni wzruszającą homilią proboszcza i ślicznym koncertem na rynku. Występował wtedy także mój przodek. Grał na saksofonie i odważnie śpiewał piosenki rycerskie. Jego żona, której na imię było Alina często go wspierała go i pomagała mu połączyć pracę gospodarską z karierą okolicznego grajka. Mieszkali w sąsiedniej wsi i mieli trójkę dzieci. Rodzina bardzo się kochała i wspólnie ingerowała w osobiste życie. Kiedy festiwal się skończył, jego uczestnicy udali się na ucztę, która miała odbyć się na zamku. Zaś dzieci oddali pod opiekę nianiek, które zabawiły się z nimi w ciekawe i śmieszne zabawy na dziedzińcu. Uczta była wyborna i uroczysta. Kiedy goście zajadali smaczny rosół, mój prapradziadek poczuł niesmaczną woń spalenizny. Nie powiadomił o tym swoich przyjaciół, ponieważ pomyślał, że to pewnie w kuchni przypaliło się drugie danie. Jednak po deserze kilku biesiadników zaczęło nerwowo gestykulować. Nie chcieli zdradzać swego lęku, gdyż zaniepokoiliby wszystkich zebranych na uczcie. Większość ludności wychodziło na balkon, ale byli też tacy, którzy nie zwracali na nic uwagi i wesoło śpiewali. Mój prapradziadek nie dał rady usiedzieć na krześle i patrzeć na całe to zamieszanie. Wstał i podszedł do jednego strażnika, jednak on udał, że go nie widzi. Zapewne był zrozpaczony całą sytuacją panującą na zamku. Moja praprababcia także zauważyła smutek swojego męża. Bała się, że grozi im jakieś niebezpieczeństwo. Na szczęście odważny mężczyzna zdołał lekko się do niej uśmiechnąć i objąć ramieniem. Po chwili pocieszone przez służących małżeństwo wyszło na spokojny spacer po przepięknych krużgankach. Gdy wracali na salę balową zauważyli, że słynny malarz Jan Matejko oddala się w kierunku wyjścia. Chcieli zapytać go, co się dzieje. Widać było, że ze smutkiem zastanawia się nad odpowiedzią. To, co wtedy usłyszeli moi przodkowie przechodziło wszelkie granice. Artysta powoli opowiedział im całą historię i wyjaśnił zaniepokojenie ludzi. Okazało się, że podczas uczty na zamku na dziedziniec prześlizgnął się jeden z wielu żydów mieszkających w Nowym Wiśniczu. Powiedział straży, że poprzedniego dnia po południu było mu zimno, więc rozpalił ognisko w głównej izbie. Ogień utrzymywał się bardzo długo, do samego rana. Gdy się obudził, było mu gorąco, więc wybrał się na spacer, aby w deszczowy dzień zaczerpnąć świeżego powietrza. Kiedy wrócił, jego chaty już nie było. Spaliła się podczas krótkiej przechadzki, którą chciał odbyć na poprawę humoru.

